Pierwszy postój zaplanowałem w miejscowości Myślice. Gdy siedziałem sobie na przystanku i jadłem śniadanie - podeszła pewna pani. Podeszła po prostu na przystanek, ale przy okazji zagadała. I tak, schodząc z tematu pogody na temat mojej podróży okazało się, że ta pani jest babcią pewnego gościa z Wybika! Tak, dokładnie - w jakiejś kompletnie nie znanej mi wiosce spotkałem babcię znajomej mi osoby. Świat jest mały, co tu dużo mówić...
...do TESCO. Tak, początek dnia zatytuowałem 'Wyprawa do Tesco'. Dowiedziałem się, że na obrzeżasz Malborka jest duży hipermarket i postanowiłem koniecznie do niego zajrzeć. Po zapasy jedzenia, ale też by skorzystać z toalety. Umyć ząbki i tak dalej. Po wizycie w Tesco (oni tam mają samoobsługowe kasy, to była jazda...) udałem się nad rzekę Nogat na śniadanie.
... a potem postawiłem na swoim - w Godziszewie odłączyłem się od grupy - oni poszli prosto, ja w lewo. Pożegnałem się z tymi, których zdążyłem poznać i po chwili znowu byłem sam.
Pierwszym celem tego dnia było sanktuarium w Lubiszewie Tczewskim. Gdy do niego dotarłem, okazało się, że kościół jest zamknięty... Ale! Po paru minutach przyszedł pan ze starszą panią i powiedział, że zaraz kościół zostanie otwarty. Uff. Bałem się, że nawet go nie zobaczę. Ale przeciwnie - zostałem w kościele całkiem sam, więc mogłem się jemu przyjrzeć z bliska.
Gdy pomysł powstał, wystarczyło go zrealizować -spakować się i wyjść. Nie miałem jednak namiotu - więc pożyczyłem go od Anki, siostry Tomka (dzięki wielkie!) - duży, 4-osobowy, ważący niecałe
5kg. No nieźle. Jak policzyć ubrania na zmianę (choć wziąłem ich bardzo niewiele - teraz wiem że to i tak za dużo!), karimatę, śpiwór, prowiant i kilka gadżetów - to wyszło ze 20kg. Hmm...
Było też kilka innych obaw - upały, burze i milion innych powodów dla których nie miałbym wyruszać.
Ale co tam - olać to. Około godz. 5.52 wyszedłem z domu i wkroczyłem na pątniczy szlak.
To już trzeci "Rajd z Kompasem", w którym wzięliśmy udział. Z każdą edycją wzrastała forma i wyniki były coraz lepsze. Tym razem w Luzinie zajęliśmy 2 miejsce. Co będzie następnym razem? Na starcie rekordowa ilość owiec, aż 10, tego jeszcze nie było. Można było poczuć jedność i siłę wypływającą z przewagi liczebnej.
28 września do Luzina wyruszyły 2 ekipy, jedna z Kartuz (7 osób) pod przewodnictwem Pawła, a druga (3 osoby) z Ostrzyc pod wodzą Tomka. Gdy wyjeżdżaliśmy zaczęło padać. Nie, to zbyt słabe słowo, zaczęło lać. Ale to nie było dla nas przeszkodą. Szczęśliwi, mokrzy i rozgrzani spotkaliśmy się wszyscy na miejscu pół godziny przed startem. Szybko odebraliśmy mapy, każdy udał się do swojego podstada, gdyż podzieliśmy się na 3 podzespoły: stado: Osipy, Gajosa i Klejny. Składy drużyn w trakcie rajdu ulegały zmianie. Ustaliliśmy, żeby było ciekawiej, że jedna drużyna pojedzie zaczynając od A1, a pozostałe od A2 i tak też zrobiliśmy.
Wielka podróż zakończona... Pozostał czar wspomnień, więcej w makówce i lekki niedosyt, że jednak to dla mnie za mało...
Jak zaczął się mój dzień? Z uwagi na to, że była niedziela oczywiście od mszy św. w Bytonii miała być dopiero o 12.30 więc nie czekając pożegnałem się z Kosą i ruszyłem do Zblewa.
Tego dnia, mimo że przeziębienie męczyło nieziemsko spokojnie mógłbym dojechać do domu. Ale... Nie chciałem tego. Chciałem urwać tej pięknej podróży, choćby jeden piękny dzień.
Nawet zdjęć nie chciało mi się robić- tak padnięty byłem tego dnia. Ale w lustrze? Musi być :p
Ja nie z tych co chorują :) Ale jak się wtedy okazało, nawet mnie mogą się zdarzyć jakieś objawy- katar taki, że tabaka ulgi nie dawała i zator w płucach. Jakoś jednak, toczyłem się powoli.
Z moim towarzyszem kwatery niestety nastawał czas pożegnania. - on jeździ drogami krajowymi, mnie tam nie ciągnie, poza tym nasze tempo też było zupełnie inne, więc ze smutkiem, ale z wymienionymi kontaktami- rozjechaliśmy się w swoje strony...
Nie było nawet 7.00 rano- przywitany posiłkiem przez moją gospodynie ruszyłem w drogę. Niby: Skierniewice, Łowicz, Płock... A jednak ten dzień był jakiś taki... bez wyrazu.
Gdzieś tam na trasie z Łowicza do Płocka przytrafił mi się przykry wypadek. Przy prędkości w okolicach 40km/h zjechałem do rowu. I tu zong! Nie dość, że nic nie stało się z rowerem, choć na zdjęciu widać, że ładnie "zaorałem" to jeszcze zupełnie nic nie stało się mnie (poza tym, że się trochę ubrudziłem. To było bardzo dziwne, w ogóle nie pamiętam momentu oddzielenia od roweru. I standardowo jak to w Polsce- zainteresowanie kierowców ZEROWE!